Niedziela Przemyska 7 (360) 2001

Wspomnienia Sybiraczki

        Kolejna, już 61, rocznica pamiętnej nocy z 9 na 10 lutego 1940 r., która dla Polaków na Kresach Wschodnich była początkiem gehenny, strasznej poniewierki i eksterminacji, skłania nas do pamięci o tych, którzy nie przeżyli tamtych lat i do modlitwy o pokój i pojednanie między narodami, aby już nigdy człowiek człowiekowi nie zgotował takiego losu. Iluż wtedy Polaków wywiezionych bez żadnego przygotowania na Syberię, w tą mroźną, lutową noc, nie przeżyło owej drogi krzyżowej, zmarło po drodze z głodu i zimna, lub zostało zamęczonych, - tego chyba nigdy dokładnie się nie dowiemy.
        Kiedy trzy lata temu na łamach "Niedzieli Przemyskiej" opublikowałem historię drogi krzyżowej dwu rodzin: Cisków i Pawlaczków, które poprzez Sybir dotarły do Afryki, wtedy właśnie przyszła do mnie pani Jadwiga moja parafianka i powiedziała, że podobny los spotkał ją i jej rodzinę. Zachęciłem ją, aby spisała co jeszcze pamięta z tamtych lat. I oto niedawno przyniosła mi zeszyt dość gęsto zapisany strzępami bolesnych wspomnień z wczesnego dzieciństwa.
        Za kilka miesięcy, końcem czerwca obecnego roku, przypadnie 55 rocznica powrotu mojego, nieżyjącego już od prawie 9 lat, Tatusia z tułaczki wojennej. Podobnie jak przed trzema laty i tym razem to opracowanie wspomnień pani Jadwigi dedykuję pamięci mojego Ojca - sybiraka i żołnierza Monte Cassino Jako ochotnik, uczestniczył w wojnie obronnej z 1920 r., a potem powołany do obrony Ojczyzny 1 września 1939 r., podzielił losy wielu polskich żołnierzy wziętych do niewoli sowieckiej. Po wielu męczarniach obozowych, katorżniczej pracy w Workucie, - podobnie jak bracia siostry M. Teresy Pawlaczek, czy ojciec i brat p. Jadwigi - wynędzniały, zagłodzony, podążał do wojska polskiego, by walczyć za Ojczyznę. Po powrocie do kraju w 1946 r. z tej strasznej siedmioletniej tułaczki, bohater spod Monte Cassino musiał znosić prześladowania, biedę i zapomnienie jako niemile widziany w PRL -u "andersowiec".
        Pani Jadwiga wspomina, że kiedy jej ojciec ciężką pracą woźnicy uciułał trochę pieniędzy i dowiedział się z gazety, że jest do sprzedania na działki folwark w Drohobyczu, w r. 1938 pojechał tam, na Kresy Wschodnie, z wieloma innymi gospodarzami z przeludnionej i biednej Małopolski. Kupił z tego folwarku k. Drohobycza 24 morgi pola i postawił skromny domek z oborą a w następnym roku sprowadził całą rodzinę. Pani Jadwiga wspomina, że było ich siedmioro rodzeństwa: trzech braci i cztery siostry. 10-letnia wtedy Jadwiga, była czwartym dzieckiem. Jednak niedługo się cieszyli nowym gospodarstwem. Zaraz po wybuchu wojny, nastały dla nich straszne dni strachu i ukrywania się przed Ukraińcami mordującymi Polaków. Tylko cudem udało im się przeżyć te dni, najczęściej ukrywając się w szczerym polu, lub stogach siana czy słomy. W międzyczasie uciekli furmanką do Drohobycza, gdzie razem z wieloma polskimi rodzinami przebywali w parku przez cały tydzień. Kiedy jednak z Drohobycza odeszli Niemcy i wkroczyli żołnierze radzieccy, nakazali im powrócić do swoich domów. Najstarszą córkę 17-letnią Magdalenę oddali do znajomej pani w Drohobyczu i dzięki temu uniknęła później wywózki na Sybir, a reszta powróciła do swojego ograbionego i zniszczonego domu. Niestety i wtedy nie zaznali tam spokoju. Ciągle żyli w strachu. Nocą ukrywali się poza domem, a w dzień nachodzili ich sowieccy żołnierze, liczyli i spisywali, aż pewnej grudniowej nocy otoczyli dom i wszystkich wywieźli sankami do stacji kolejowej w Drohobyczu. Tam załadowali ich do wagonu towarowego, w którym był mały żelazny piecyk zrobiony z jakiejś rury i obok druga rura w podłodze służąca za ubikację. Nikt nie wiedział co ich czeka i gdzie ich powiozą. Kiedy wagon został już wypełniony, zaryglowano drzwi od zewnątrz i następnej nocy pociąg ruszył w nieznanym im kierunku. Na drugi dzień dano im na całą rodzinę (osiem osób) jeden półtorakilogramowy bochenek chleba i wiadro wrzątku na cały wagon, co starczyło zaledwie po szklance na jedną osobę. Dopiero w następne dni dawano na jedną rodzinę litr zupy a raczej jakiejś polewki, która tylko zapachem przypominała zupę, zaś na liczniejszą jak ich - 2 litry. Ojciec nie kroił chleba na kromki, bo nie starczyłoby, ale na małe kostki. Boże Narodzenie spędzili w wagonach, a zamiast opłatkiem, dzielili się kruszynami chleba. W wagonie było bardzo zimno, na ścianach gruby szron, a mimo to ludzie ze łzami w oczach, kto tylko jeszcze miał siłę, kolędowali. W końcu, chyba po dwu tygodniach a może dłużej - p. Jadwiga już nie pamięta - dojechali do miasta Iszym nad rzeką Iszym (najdłuższy, lewy dopływ rz. Irtysz), bo tam się już kończył tor kolejowy. Stamtąd jechali jeszcze wiele dni dalej na wschód. Najpierw ciężarowymi samochodami, a następnie całe dnie na wielkim mrozie sankami. Woźnica, widać litościwy jakiś człowiek, tylko co jakiś czas zaglądał do nich w sankach, czy jeszcze nie zamarzli. Na noc prowadzili ich do budynków szkolnych w poszczególnych miejscowościach, przez które przejeżdżali. Tam miejscowi ludzie, choć sami biedni, jednak przygotowywali im ciepłą zupę, czy gotowane "kartoszki". W końcu dotarli do miejscowości Tiuligany nad Irtyszem, gdzie zawieźli ich do lasu, do zimnego baraku, gdzie przynajmniej był dla nich "kipiatok" i chleb. Mimo że zima była bardzo mroźna i wielu ludzi, nawet dorosłych mężczyzn, miało poważne odmrożenia twarzy, już po tygodniu wysłano ich do pracy: mężczyzn do wycinania drzew, a kobiety do obcinania z nich gałęzi oraz cięcia wierzchołków na metrówki i składania w odpowiednie "koziołki". Oczywiście wszystkie te prace wykonywali ręczną piłą i siekierą. Wyżywienie było bardzo skromne, małokaloryczne jak na te warunki, kiedy temperatura spadała do -64 ° C. Do pracy musieli iść obowiązkowo jeszcze przy temperaturze -35° C. Nic więc dziwnego, że ludzie bardzo chorowali. W zimie dokuczały im wielkie mrozy, a w lecie znowu pluskwy i komary oraz cały czas wszy. Brakowało wody, bo studnia była tylko jedna i to często zamarzała, dlatego mężczyźni musieli chodzić do rzeki Irtysz, wykuwać przeręble i stamtąd nosić wodę do kuchni, a już na łaźnię nie starczało.
        W kolejną zimę roku 1941/42 było tam bardzo dużo śniegu i kiedy przyszła wczesna wiosna i słońce dogrzało, zbyt szybko śnieg stopniał i powstała wielka powódź, tak że ratowali się oknami wprost do łodzi, a wiele domów spłynęło z nurtem rzeki Irtysz. Po powodzi udało im się wymknąć spod kontroli strażników i razem z innymi zaczęli wędrować na zachód w kierunku Iszymu w nadziei, że będzie można koleją powrócić w swoje strony. Wędrowali od kołchozu do kołchozu trochę o użebranym, a trochę dorywczo zapracowanym chlebie. Tak doszli do jednego z kołchozów w pobliżu Iszymu, gdzie potrzebny był kowal do naprawy zepsutego kombajnu. Ojciec podał się za kowala i wraz ze synem mieli przez kolejną zimę pracę w tym kołchozie za chleb. Mama dostała pracę w oborze przy krowach i tak jakoś przetrwali zimę, a wiosną ruszyli dalej na zachód. Przyłapani w czasie ucieczki przez NKWD musieli podpisać zobowiązanie, że wrócą do Tiuligan, ale nocą znowu udało im się zbiec wraz z innymi Polakami. W tym czasie Sowieci wzięli do wojska najstarszego brata a niedługo potem i tatusia. Jesienią 1943 r. (11 października) rodzina ich jeszcze się powiększyła - urodziła się najmłodsza siostra w miejscowości Szabłykina. I znowu ciężkie czasy dla nich nastały. Brak ojca i starszego brata, to równocześnie i brak chleba. Tylko latem, kiedy była praca w kołchozie dostawali chleb, a później musieli się zadowolić dwa razy dziennie wodnistą kartoflanką, która zaledwie przypominała zupę. W tym smutnym czasie zajaśniał dla nich promyk nadziei. Otrzymali listy z wojska - najpierw od brata, a potem, w kilka miesięcy później, od tatusia. Pisał wiosną 1944 r., że już był z ruskim wojskiem w rodzinnym domu, w Biedaczowie. Żyli więc nadzieją rychłego powrotu do Ojczyzny. Jednak zanim to nastąpiło, wiele się jeszcze nagłodowali i spędzili kolejne święta bez kromki chleba. A potem jeszcze ciężka choroba i prawie cudownie odratowana p. Jadwiga z rodzeństwem i mamą, po dwutygodniowej podróży pociągiem, mogła powrócić do kraju.
        Ktoś powie - przeszło minęło i nie ma co wracać pamięcią do tamtych czasów. To prawda, że minęły te straszne czasy, ale strach i lęk pozostały. Pozostały też w "Status Animarum" Biedaczowa drobne, ręką poprzedniego duszpasterza poczynione zapiski: Mach Maciej (ojciec) zmarł 26/5 1950 r. (mając 54 lata); s. Franciszek ur. 1/9 1926 r. zmarł 15/4 1946 r.; Aleksandra ur. 3/8 1935 r. - zmarła na Syberii (nie ma daty); Aleksandra ur. na Syberii 11/X 1943 r. Ciągle jeszcze trudno zapomnieć tych koszmarnych lat, a bliskich, którzy przedwcześnie zmarli, ani zdrowia mocno nadszarpniętego nikt jej nie powróci.

ks. Szymon Nosal

Powrót